piątek, 8 grudnia 2017

Macierzyństwo na emigracji



O trudach emigracji pisałam Wam już jakiś czas temu. Życie na obczyźnie, zwłaszcza w kraju takim jak Hiszpania mimo, iż innym może wydawać się błogie i lekkie, nie zawsze usłane jest różami.  Jeszcze trudniejsze okazuje się, gdy do codziennych rozterek emigrantki dochodzą zmartwienia i trudy macierzyństwa. Dzisiejszy wpis będzie bardziej osobisty, niż te dotychczasowe. Chciałabym podzielić się z Wami doświadczeniem, jakim jest macierzyństwo na emigracji, z dala od rodziny, ojczyzny i wszystkiego, co nam bliskie. Jak radzę sobie ja oraz parę znanych mi osób, które znajdują się w podobnej sytuacji? Przeczytajcie.

Cała moja rodzina oraz najbliżsi przyjaciele mieszkają poza Hiszpanią, większość w Polsce. Można by zatem rzec, że w Barcelonie jestem „sama”. Rodzina mojego Hiszpana niestety żyje w Galicji, 1000 km od Barcelony. Nie mamy więc u siebie dziadków, ani żadnych członków rodziny, a wizyty jednej jak i drugiej strony stają się bardzo skomplikowane. Z najbliższego grona przyjaciół jesteśmy pierwszą parą, która doczekała się potomka. Jak wiadomo w momencie, w którym zostajesz rodzicem, Twoje życie, priorytety i codzienność chcąc nie chcąc muszą się zmienić. Do czego zmierzam? Być mamą na obczyźnie i nie mieć możliwości wezwania babci, gdy masz ochotę zwyczajnie odespać nieprzespaną noc, wziąć dłuższą kąpiel, posprzątać mieszkanie w spokoju, czy udać się na wizytę do lekarza bez dziecka, nie jest łatwo.

Brak wsparcia ze względu na odległość jest bardzo uciążliwy zarówno fizycznie, jak i psychicznie. 

Przyjaciele Alberto oprócz tego, że nie zdają sobie jeszcze sprawy, czym jest bycie rodzicem, to wciąż prowadzą inny tryb życia, co jest oczywiście zrozumiałe. My, gdziekolwiek nie zostaniemy zaproszeni, udać się musimy z synkiem, ponieważ zwyczajnie nie mamy go z kim zostawić lub musimy iść osobno, raz jedno, raz drugie, co niestety tak już nie cieszy. Bo wyjście na kolację, czy do kina, które kosztować miałoby nas o 40 euro więcej, które to musielibyśmy zapłacić niani, przestaje być atrakcyjne.

Nasz synek jest dzieckiem bardzo aktywnym, ciekawskim i chłonącym każdy szczegół świata. A co za tym idzie, wyjście z nim, czy spotkanie ze znajomymi nie relaksuje tak samo, jak gdybyśmy mogli być sami, bo nie żartując, nie mogę zwyczajnie usiąść na dłużej niż 5 minut. Pewnie nie jeden rodzic to rozumie. Chciałoby się mieć za rogiem babcię, ciocię, siostrę, czy koleżankę z dzieckiem, która odciążyłaby nas choćby raz na jakiś czas przez dwie godziny w ciągu dnia. Osoby takiej jednak nie ma. Jeśli ktoś jest w podobnej sytuacji, na pewno wie, jak bardzo potrafi to zmęczyć psychicznie. Romantyczna kolacja? Z Alexem. Zakupy? Z Alexem. Plaża (i złudne marzenia o opalaniu)? Z Alexem. Niestety niewiele mamy czasu z partnerem tylko dla siebie. A kiedy już organizujemy sobie jakoś kreatywnie czas, możecie wyobrazić sobie, że nie jest to do końca relaksujący moment, bo wciąż pilnować musisz dziecka, zastanawiać się, ile jeszcze wytrzyma w wózku, przyciągać mu czymś uwagę i patrzeć, aby nic mu się nie stało. Może dlatego, gdy odwiedzamy dziadków, próbujemy łapać każdą okazję wiedząc, że wystarczyć nam to musi na kolejne pół roku.  

Bo właśnie – wizyty. To nie godzinna jazda samochodem, czy jak ci wyjątkowi szczęśliwcy kilka kroków do bloku obok. To lot samolotem, na który składają się wyższe koszty, dłuższa podróż, zmęczenie zarówno nasze, jak i dziecka i wszystko to, co wiąże się z lataniem. Dzień z życia wyrwany. Dwie rodziny, które znamy mają to szczęście i żyją w tym samym budynku co dziadkowie. Nawet niedawno wywiązała się rozmowa, w których matki szczerze zgadzały się z tym, że rodzice zawsze są w pogotowiu i bardzo chętnie opiekują się wnukami, co sprawia, że wspomniane mamy mają pomoc i wiele czasu dla siebie, czy dla swoich partnerów. Nie myślmy jednak tylko o sobie. Na pewno możecie sobie wyobrazić, jak cierpią również dziadkowie. Wizyty wnuka raz na pół roku łamią im serca, dlatego pożegnania są zawsze bardzo smutne.

Mój synek obecnie nie widzi poza mną świata. Wiem, że dzieci zazwyczaj lgną bardziej do mam na początku swojego życia, ale nie jest łatwo, gdy dochodzi do sytuacji, w których synek płacze, gdy na ręce bierze go ktoś inny, nawet tata, bo koniecznie chce być z mamą nawet wtedy, gdy mama chce iść tylko do toalety. Nie jest łatwo, gdy nie odstępuje mnie on na krok, gdy nie pobawi się sam dłużej niż 5 minut, gdy wyciąga ręce z chwilą, gdy wstanę na nogi. Nie jest łatwo, gdy gotować, sprzątać, układać, jeść, czesać się… muszę z dzieckiem na rękach. Bo albo to, albo jego płacz. Dlatego nie, bycie jedynie z mamą nie jest niczym dobrym ani dla dziecka, ani dla matki.

Wiecie, co jeszcze bywa czasami uciążliwe w macierzyństwie na obczyźnie? Różnice kulturowe i brak zrozumienia. Wychowanie w Hiszpanii różni się od naszego, polskiego. Jedna z hiszpańskich znajomych, również mama, nadaje na zupełnie innych falach. Wiem, że wśród jej otoczenia, rodziny i znajomych uważana jestem za przesadnie opiekuńczą i bojącą się o każdy krok syna. Powody? Bo dla półrocznego dziecka żłobek to super wyjście, integracja i nauka samodzielności. Bo przy dziecku można przecież palić. Bo rocznemu dziecku można dawać na obiad chipsy. Bo uczące się chodzić dziecko można puścić wolno, niech spadnie ze schodów i się nauczy. Bo nic się nie stanie, jak zabierzesz dziecko na fiestę i pójdzie spać o 2 w nocy, niech śpi w wózku. Oj, takich przykładów mam sporo. Oczywiście przytoczyłam teraz historie tylko jednej grupy ludzi, ale to z nimi często miałam styczność, aż w końcu obrzydły mi te komentarze. Znam również oczywiście hiszpańskie mamy, które podzielają moje opinie i wychowują swoje dzieci już nieco mniej bezstresowo.

Macierzyństwo to piękna przygoda, która bywa niestety trudna. 

Jako idealny przykład mogę powiedzieć, że macierzyństwo na emigracji, jeśli z dala od wszelkich bliskich jest jeszcze trudniejsze. Tak, chciałabym zadzwonić do mamy, aby wzięła małego na spacer, a ja w tym czasie miałabym chwilę dla siebie. Tak, chciałabym zostawić dziadkom synka na jeden wieczór i pójść z Alberto do kina. Tak, chciałabym choć raz odespać 16 miesięcy nieprzespanych nocy mając do dyspozycji kochaną babcię. I to wszystko mam, z tą małą różnicą, że zdarza się to mniej więcej raz na pół roku (jeśli mamy szczęście).


Wpisem tym nie chciałabym wzbudzić niczyjej litości, nie próbuję się żalić i wypłakać, ponieważ decyzja o powiększeniu rodziny była świadoma i ani przez moment jej nie żałowałam. Chciałam jednak ukazać Wam realia macierzyństwa z dala od rodziny, bo jest to nie lada wyzwanie dla naszej psychiki. Chciałam również podzielić się moimi odczuciami zastanawiając się, czy ktoś je podziela. Być może Ty, mamo również zmagasz się sama z trudami macierzyństwa z dala od rodziny i wcale nie musi to być zagranica. Czy u Was też bywa tak ciężko?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz