poniedziałek, 2 października 2017

Wakacje w Galicji


Jeśli śledziliście ostatnio wpisy na fanpage’u, to wiecie, że niedawno wróciliśmy z urlopu w Galicji, gdzie to odwiedzaliśmy rodzinę mojego partnera (rodziców i siostrę). Wakacje zaliczamy do jak najbardziej udanych oraz wydłużonych o parę dni ze względu na przygody z Ryanairem. Udało nam się odwiedzić kilka fajnych miejsc takich, jak m.in. Santiago de Compostela, Vigo czy A Coruña. Przy okazji skorzystaliśmy z dobroci dziadków i znaleźliśmy trochę czasu tylko dla siebie. Czasu, którego w Barcelonie tak dużo nie ma. Napstrykałam oczywiście mnóstwo zdjęć, którymi to podzielę się z Wami w dzisiejszym wpisie. Niestety na większości z nich nie widniejemy my, ponieważ na wycieczki jeździliśmy sami, a owych zdjęć nie miał nam, kto robić. Ale jest przynajmniej kilka selfie. 

Oprócz zdjęć znajdziecie dzisiaj kilka obserwacji na temat Galicji, różnic między Barceloną oraz faktów, które zapadły mi wyjątkowo w pamięć, czy też nawet zaskoczyły. To może właśnie od tego zaczniemy. 

Słowem wstępu opowiem parę zdań na temat Galicji dla tych, którym Hiszpania jest obca, a znają ją jedynie z opowieści. Galicja to jedna ze wspólnot autonomicznych Hiszpanii ze swą stolicą w A Coruña oraz dzielącą się na cztery prowincje: A Coruña, Lugo, Ourense i Pontevedra. My przebywaliśmy w tej ostatniej, w miejscowości niedaleko Vigo. Rejon ten silnie związany jest z rybołówstwem, dlatego nie możesz wyjechać z Galicji bez skosztowania tradycyjnych dań – ryb lub owoców morza. Ja za owocami morza wyjątkowo nie przepadam, ale Alberto już pierwszego dnia zjadł wymarzoną ośmiornicę, o której opowiadał całą drogę do Galicji. 

Co jeszcze mogę powiedzieć o tym rejonie? Jest bardzo zielony. A na pewno ta część, w której przebywaliśmy my. Podróżując po Galicji zachwycałam się jej naturą. Zieleń, lasy, ocean. Przejeżdżając przez niektóre wioski czułam się bardziej jak w Polsce, niż Hiszpanii, ponieważ zamiast słynnych palm mijaliśmy korony liściastych drzew, które zajmowały całe hektary powierzchni. Jak już mowa o naturze, to nie mogłabym wspomnieć o różnicy w pogodzie. Galicja jest dużo zimniejsza. Przed wyjazdem sprawdziłam prognozę. 21-22 stopnie. W Barcelonie przy takiej temperaturze jest naprawdę gorąco, więc mylnie spakowałam do walizki spodenki, sukienki i krótkie koszulki. Domyślacie się już chyba, że owe sukienki przeleżały w torbie niemalże cały pobyt, a bez swetra nie można było wyjść z domu. Trafiło się parę słonecznych dni, ale nie na tyle, aby można było poleżeć na plaży. 

Czym jeszcze różni się Galicja od Barcelony? Cenami. A przynajmniej region, w którym przebywaliśmy my. Nie są to kolosalne różnice, ale na niektórych produktach czy usługach można zaoszczędzić kilka dobrych euro. Któregoś dnia zjedliśmy pyszne Menu del Dia za jedyne 7 euro, czego w Barcelonie dotychczas nie spotkałam. A i nakładane porcje bywają inne. Galisyjczycy nie oszczędzają na jedzeniu. Potraw dostawaliśmy jak za czterech, także po skończonym posiłku nie mogłam wstać od stołu. I to, co również bardzo mi się spodobało, to podawanie darmowych tapas do każdego zamówienia. Niezależnie, czy był to obiad, czy jedynie wyjście na jedno piwo, na stole zawsze pojawiał się talerzyk z tapas i nie mam tu na myśli kilku oliwek, czy chipsów, a kanapeczki z hiszpańską szynką, czy innym dodatkiem lub talerzyk pysznych serów, a w jednej z kawiarni dostaliśmy nawet dwa kawałki wyśmienitego ciasta. 

Nasunęło mi się automatycznie kolejne spostrzeżenie. O Galisyjczykach mówi się różnie, a jednym ze stereotypów jest ten, który określa ich jako zamkniętych, zimnych i niemiłych. Moje niespełna dwutygodniowe doświadczenia są zupełnie przeciwne (oprócz jednej z historii, kiedy to pewien pan obrażał Katalończyków za rozmawianie między sobą w języku katalońskim). Mieszkańcy Galicji zawsze obsługiwali nas z uśmiechem na twarzy, zagadywali do nas i wydawali się naprawdę sympatycznymi ludźmi. Mieliśmy nawet kilka sytuacji, w których ktoś pomógł nam (np. przy poszukiwaniu odpowiedniego przystanku autobusowego) bez wcześniejszego pytania. Słysząc naszą rozmowę i dezorientację ludzie sami pytali i proponowali pomoc. Naprawdę pod tym względem bardzo przyjemnie wspominam nasze wycieczki. 

Muszę również dodać, że na ulicach rzadko miałam okazję słyszeć język galicyjski. Dużo mniej niż kataloński, tu w Katalonii. A mieszkaliśmy w małym miasteczku. Porównywałam to sobie z miasteczkami w Katalonii, w których to znowu rzadziej słyszy się hiszpański. A jak już mowa o językach, to muszę powiedzieć, że bawił mnie galisyjski akcent, który przypomina nieco włoski. Galisyjczycy mówiąc po hiszpańsku mocno zaciągają słowa, przez co mowa brzmi jak pół śpiew. Śmiałam się ze szwagierki, która po tylu latach załapała owy akcent i bardziej niż Katalonkę przypomina teraz Galisyjkę. 

To chyba wszystkie spostrzeżenia, którymi chciałam się z Wami podzielić. A, byłabym zapomniała. Jest jeszcze jeden aspekt. Na ulicach widziałam dużo mniej imigrantów o innym kolorze skóry, nie spotkałam typowego sklepiku spożywczego nazywanego „paki” (od słowa Pakistańczyk), a w Santiago de Compostela co krok napotykałam Polaków. 

Ok, dość już tego „gadania”. Zapraszam Was na moją fotorelację z wycieczki do Galicji. 
P. S. Żaden ze mnie fotograf, a i sprzętu za miliony monet nie posiadam, ale mam nadzieję, że choć trochę udało mi się oddać na zdjęciach urok pięknej Galicji. 







































Nie udało nam się zobaczyć wszystkich miejsc, które są warte zobaczenia. Czas i odległości. Być może następnym razem wybierzemy się tam, gdzie tym razem nie mieliśmy okazji. I jak, podoba Wam się Galicja?
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz